No i mamy listopad...
jak to się pięknie mówi: "zleciało". Wszechobecna mgła, na wpół zgniłe liście i takie tam inne jesienne krajobrazy. Przed chwilą były Zaduszki, za chwilę w sklepach Mikołaje, ale ja nie o tym. Akurat o tym, to już chyba każdy pisał. A i tak trzeciego listopada zatrzymujemy się przed nowopowstałymi wystawami sklepowymi. I choć mówimy, że jak tak można, to kochamy nucić w myślach "last christmas i gave you..." i czekać jak maluszek na święta, choćby i przez półtora miesiąca.
Miało być o czymś innym. Jako, że listopad, jako, że jesiennie, to może delikatnie mówiąc obniżenie nastroju. Nic dziwnego w sumie, bo rozglądając się po tym okresie kalendarzowo - okołopogodowym nie jest trudno załapać jakiś smutek. Buro, szaro, ciemno, nic się nie chce.
Ale (zdania nie zaczyna się od ale, ale...) może jednak jest coś, nawet w tej pogodzie, co może nam się spodobać. Może nie warto ulegać trendom i iść w zaparte, że skoro listopad, to muszę być smutna. Mamy zamiłowanie do dramatu a i nawet do melodramatu, tacy już jesteśmy. Smutek, dramat daje nam pewność, że ktoś podaruje nam swoją uwagę, że ktoś się koło nas zatrzyma i wytrze nam łzy. A jesień jest niesamowitą przykrywką.
Warto jednak pamiętać, że czasem nasze cierpienie jest zaledwie małą sadzawką, że tuż za rogiem ktoś cierpi naprawdę mocno i jego ból nie wiąże się z fanaberią. I w porównaniu do sadzawki - jego smutek jest oceanem.
Zwracam na to uwagę, bo często ostatnio wpadam na oceany bólu, smutku i czego tylko. Nie zawsze są związane z jesienią, czasem są związane z upodobaniem do patosu (sama lubię) czy chęcią bycia innym a może własnie podobnym do innych (ciężko rozstrzygnąć).
W sumie to nie mam morału na dziś, bo ciężko go znaleźć w tym temacie, ale tak myślę, że i tak jest dosyć widoczny.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz