poniedziałek, 1 czerwca 2015

Minął...


maj, mój ukochany maj. Wszystko w tym miesiącu mnie zachwyca. Jest pięknie, zielono, deszcz bywa ciepły a życie przynosi niespodzianki. Możliwe, że tak sobie upodobałam ten miesiąc, ponieważ mam wtedy urodziny. Jeśli tak jest, to na pewno nie jest jedynym powodem. 

Maj to dla mnie miesiąc nadziei, że nowe wkrótce się stanie. W maju wiele spraw ma swój początek i koniec, w maju nadchodzą rozwiązania. Czekam na ten miesiąc z utęsknieniem przez cały rok, bo wiem, że ma dla mnie coś wspaniałego. Za każdym razem jest to coś nowego, ale zawsze niesamowitego. Czasem jest to rzecz materialna a czasem duchowa, ale za każdym razem jest.

Zdarza się, że się gubię, że nie wiem, co robić i wtedy zwyczajnie czekam na maj. Bo wiem, że on wszystko naprostuje. Pokaże dokąd mam pójść, kogo mam posłuchać, jak się zachować. W tym roku (w maju) dostałam ciekawą lekcję. Dowiedziałam się sporo o sobie, chociaż myślałam, że i tak jestem dostatecznie siebie świadoma.

Moja lekcja. Nigdy nie jest za późno. Na nic. Na trzeźwe spojrzenie w swoje uczucia, na zakończenie czegoś, co trwa a już tego nie potrzebuję, na przyjęcie kogoś z powrotem do mojego życia, na przeprosiny, na zrobienie czegoś głupiego, na wstanie z upadku, na zmianę.  

Tegoroczny maj dał mi świadomość, że pewne rzeczy skończyły się definitywnie, że trzeba im życzyć szczęścia, bo nie przytrafią się mnie, choćbym bardzo tego chciała. Pokazał mi, że można skończyć coś bez szumu i przepychanek. Oddał mi coś, za czym tęskniłam mocniej, niż sama się do tego przyznawałam. I najważniejsze pokazał, że nie ma nic większego od przyjaźni, że zwykłe przepraszam wystarczy.